Przedstawiamy historię Emilii Koniuszko, reemigrantki ze Słowacji, która po wojnie wraz z rodziną osiedliła się w Przewozie
Pani Emilia Koniuszko z d. Borys urodziła się 21 maja 1929 r. w Víťazovce, a zmarła 19. września 2019 r. Pochowana została na cmentarzu w Przewozie, gdzie spoczywa większość reemigrantów ze Słowacji, którzy zdecydowali się w 1948 r. powrócić do Polski. W ostatnim roku przeprowadziliśmy z Nią szereg wywiadów, a także udostępniła nam sporo materiału pamiętnikarskiego, który w znacznym stopniu został przekazany do Archiwum Historii Mówionej w Warszawie. Publikujemy jeden z fragmentów tych wspomnień, który powierzyła mojemu patronatowi. Wspomnienia te kończą się dość optymistycznie, co z punktu widzenia przeżyć Autorki jest zrozumiałe, ale warto podkreślić, że ok. 20 rodzin z tego transportu było niezadowolonych, że wywieziono ich pod granicę niemiecką.
prof. dr hab.Tomasz Jaworski
Taka była wola ojca
Wolą ojca był powrót rodziny do Polski. Józef, starszy brat Emilii Koniuszko podjął się tego zadania. Po wielu trudach przyjechali do ojczyzny i osiedlili się w Przewozie.
Ojciec Emilii Koniuszko Józef Borys urodził się w 1898 roku w Galicji. W tamtym czasie były to Austro-Węgry. Kiedy miał dwa lata wraz z rodzicami znalazł się w miejscowości Wiciażowce, obecnie Słowacja. Mieszkał tam do I wojny światowej. Po wojnie przeniósł się do Budapesztu, gdzie poznał Marię z domu Kuziel, matkę Emilii.
- Matka też była Polką, urodziła się w 1899 roku, w okolicy Jasła – wspominała Emilia Koniuszko – Również z powodu ciężkich warunków wyjechała z domu rodzinnego mając 16 lat. Zamieszkała w Budapeszcie u cioci, siostry jej mamy, tam moi rodzice zostali małżeństwem.
W Budapeszcie urodził się brat Emilii Józef i siostra Olga. Po kilku latach rodzice postanowili wyjechać do rodziny ojca do Wiciażowic, gdzie 21 maja 1929 roku przyszła na świat Emilia. Następnym miejscem zamieszkania rodziny Borys były Jankowce. Tam w kolejnych latach urodziło się pięcioro braci Emilii. Ich imiona : Erwin, Wiktor, Gustaw, Edward, Jan.
- Wychowywani byliśmy w duchu patriotycznym, w domu rozmawialiśmy tylko po polsku – wspominała pani Emilia.
Ojciec Emilii był budowlańcem. Wykonywał różne prace, związane z budownictwem, takie jak malowanie, przygotowywanie planów i kosztorysów. Prowadził też budowę dużego pięknego kościoła w miejscowości Ohradzany powiat Humenne. Matka była krawcową. Dzieci chodziły do słowackiej szkoły. W rodzinie był zwyczaj czytania książek, polskie pismo dzieci poznawały przez czytanie Rycerzyka Niepokalanej. Spokój ludziom zburzyła wojna, która przyniosła wiele złego.
Zemsta Niemców
- Jesienią 1944 r. widać było na naszym terenie partyzantów – wspominała pani Emilia. - Przebywali w lesie, ale żywność mieli z wiosek. Polacy, Rosjanie, Słowacy też byli partyzantami. Pewnego dnia, kiedy Niemcy na koniach jechali przez wioskę Łukaciowce [Lukačovce], ukryty tam partyzant zastrzelił jednego Niemca, a drugiego ranił. Niemcy chcieli się natychmiast zemścić. Pewna kobieta, może była Niemką, uprosiła ich, żeby nie robili krzywdy ludziom tu mieszkającym, bo nie są winni. Niemcy i tak się zemścili na ludności z tych terenów.
Wioska Tokajik, opłakiwała 39 mężczyzn, których Niemcy zastrzelili. Czterdziestemu, który udawał zabitego, udało się przeżyć.
W miejscowości Koszarowce [Košarovce], Niemcy zabrali 4 osoby. Wdowę po notariuszu Guzew, jej syna, siostrę i 7 letniego synka siostry. Zaprowadzili do sąsiedniej wioski, Łukaciowce [Lukačovce], do stodoły, która stała na łące blisko wioski. Zamknęli ich. Za chwilę usłyszeliśmy strzały – stodoła spłonęła razem z ludźmi. Rodzina Guzew, miała wspaniały pałac, wokół był pięknie zagospodarowany. Niemcy cenne rzeczy wywieźli a pałac doszczętnie zniszczyli.
Przeprawa przez front
- Zbliżał się front i Niemcy nas ewakuowali, a czterdzieści wiosek spalili – wspomina dalej pani Emilia. - To była zemsta za partyzantów. Bardzo trudny był ten okres, ponieważ front na rzece Ondawa, stał co najmniej 10 tygodni. Z powodu ciężkich walk na terenie Dukli zginęło dużo żołnierzy. Mieszkaliśmy w bunkrze blisko wioski, w lesie. Zbudował go mój ojciec, i 19-letni brat. Na dworze robiło się coraz zimniej. Każdy dzień wydawał się bardzo długi. Tym bardziej było ciężko, że był śnieg i mróz. Pojawiła się wiadomość, że jest możliwość przedostania się przez front do domu. Szczególnie przez tereny, gdzie niemieckie bunkry były od siebie oddalone. Przejścia te były bezpieczne na krótko. Żeby przejść przez front trzeba było wyjść z lasu, przejść przez puste pole, w stronę rzeki Ondawy. Na rzece był gruby lód. Za rzeką już byli Rosjanie. Rodzice moi zdecydowali się na ten krok. Było nas około 100 osób, gotowych do przeprawy. W nocy z 2 na 3 stycznia 1945r. wyruszyliśmy w lęku w tą trudną drogę. Była jasna księżycowa noc. Szliśmy pojedynczo, jak pod sznur. Byliśmy pod lasem na polu, a tu, ciężki karabin maszynowy, dał trzy serie strzałów. To było okropne przeżycie. Usłyszałam przeraźliwy krzyk kobiety. Nie poznałam głosu mojej mamy. Niemcy biegli w naszą stronę krzycząc, curik, curik.
Wszyscy wracali, oprócz mojej rodziny. Mama została ciężko ranna, bo dosięgły ją trzy kule.
Ojciec znał język niemiecki, zrozpaczony mówił Niemcom : co wyście zrobili? Oni tłumaczyli, że strzelali ponad nami, ale kula nie wybiera. To prawda, że mogli nas wszystkich zabić. Dostali jak mówili rozkaz, żeby cywilów nie przepuszczać przez front. Chcieli nawet pomóc, obiecali szpital, ale mama żyła tylko około godziny. (…) Będąc w ogromnych cierpieniach, mówiła: „ ratujcie się sami, bo ze mnie już i tak nic. Mam krzyże połamane i nogę oderwaną”. Dziury na płaszczu wskazywały, że dwie kule mogły trafić w krzyż, a jedna w udo. Była z nami w tym czasie koleżanka mojej mamy. Z tobołów wyjęliśmy pierzynę, na której ułożyliśmy mamę. Moja siostra (18 lat), jej koleżanka, brat Józef (20 lat), i ojciec, wnieśli mamę z powrotem do lasu. Tymczasowo tam zamieszkaliśmy. W ciągu dnia mama była z nami, wieczorem została tymczasowo pochowana w lesie. (…) Jak to było już możliwe, to mamę pochowaliśmy na cmentarzu w miejscowości Łukaciowce [Lukačovce]. Chował ją ksiądz, tam jest jej pomnik.
Trudne czasy powojenne
- Musieliśmy znieść też wiele trudu z powodu zniszczeń wojennych – wspomina Emilia Koniuszko. - Bez pomocy państwa, byłoby bardzo ciężko. Przywiezione zostały drewniane baraki w których zamieszkało wiele rodzin. Niektórzy we własnym zakresie wykonywali jakieś chatki, na tymczasowe mieszkanie. Zaczęły być szacowane wojenne szkody. (…) W tym czasie, delegacja z Polski zachęcała Polaków, do przyjazdu do Polski, swojej ojczyzny. Wielu Polaków zapisywało się, zostawiając tam wszystko, co posiadali. Wiciażowce [Víťazovce], to była Polska duża wieś, która ocalała. Nie została spalona, chociaż patriotyzm był tam najsilniejszy. Zapisywali się do Polski. Ojciec też się zapisał z rodziną. W tym czasie, znowu przeżywaliśmy ciężkie dni, z powodu choroby naszego ojca. Przez pewien okres pracował. Leczył się u szefa szpitala w Humennym. Choroba postępowała, był coraz słabszy.(…) Brat Józef załatwił, że jego kolega zawiezie mnie i tatę do Humennego (20 km). Brat wracał do pracy. Przy szpitalu tato nam powiedział, pod które drzwi mamy go zaprowadzić. Jak lekarz otworzył, tato na niego popatrzył i zsunął się nam z rąk. Byłam w szoku. Nie spodziewałam się, że to może nastąpić. Nie byłam nawet w stanie wysłać telegramu do mojej starszej siostry.
Powrót do Polski
Siostra Emilii po wojnie wyjechała ze Słowacji do Czech. Tam poznała Andrzeja, który był Słowakiem. Wyszła za niego za mąż i tam została. Dla Emilii strata ojca była ogromnym ciosem, była bardzo załamana, wspierał ją starszy brat Józef.
- Powoli, zbliżał się wyjazd do Polski – wspominała pani Emilia - Miałam trochę obawę, jak my sobie poradzimy? Jadąc w nieznane. Brat mój Józef mówił - taka była wola Ojca, to jedziemy. Byliśmy załadowani na wagony, na stacji, w mieście Humenne. Pociąg był towarowy, ponieważ były przewożone nim różne rzeczy. Na jednym z wagonów, była duża maszyna do młócenia zboża. W jednym z wagonów była kuchnia, gdzie były wydawane posiłki. Wszystko było starannie zorganizowane. Podróż ta trwała kilka dni. Trzydniowy postój mieliśmy w Dziedzicach. Tam była rejestracja reemigrantów i każdy po ukończeniu 18 roku życia, otrzymywał karty repatriacyjne. Ja i moje rodzeństwo jechaliśmy drugim transportem (30.IX.1948 r. – przyp. T.J.), do miejscowości Przewóz. Było to dla mnie ogromne przeżycie, z różnych przyczyn. Na stacji, byliśmy pięknie przywitani. Najpierw orkiestra zagrała Polski Hymn. Nie mogłam powstrzymać łez. Potem był poczęstunek. Moje wspomnienia dotyczyły Polaków, którzy mieszkali w Słowacji, a w 1948 roku wrócili do Polski – powiedziała Emilia Koniuszko z domu Borys.
Opracowała Danuta Iglicka