Czy dzisiaj, w dobie komercjalizacji wszystkiego i wszystkich, coś takiego jak barwy klubowe i przywiązanie do nich jest jeszcze czymś ważnym, czy tylko pustym frazesem? Brzmi to bardzo poważnie, ale często się nad tym zatrzymuję. Tak samo, jak nazwy klubów. Czy każdy dupek, który daje jakieś tam pieniądze na klub i w zamian chce, aby jego nazwisko, bądź nazwa jego firmy figurowała jako człon, albo jeszcze lepiej – jako nazwa klubu, zasługuje na szacunek? Śmiem wątpić. Przynajmniej ja.
Ale wracając do pierwszego tematu – przywiązania do barw klubowych. Tutaj już mam wątpliwości. No bo jeżeli ślusarz zakładu metalowego „Nakrętka” otrzyma lepszą propozycję z konkurencyjnej firmy „Mutra” i z niej skorzysta, to nikt do niego nie będzie miał żadnych pretensji. Chyba, że był bardzo dobrym pracownikiem, to wtedy właściciel „Nakrętki” może mieć żal. Wprawdzie może spróbować dać mu podwyżkę, ale to się zdarza rzadko. Ślusarz odchodzi i „reprezentuje inne barwy”, czyli „Mutry”. I nikt nie wyzywa go od zdrajców, czy jeszcze jakoś tak. Sportowcy jako tacy dzisiaj też są pracownikami. Pracownikami firmy, która globalnie nazywa się Klub Sportowy. Podpisują ze swoim pracodawcą określoną umowę i obie strony starają się realizować jej warunki. Dlaczego więc tak zwani kibice maja im za złe, że odchodzą, że teraz taki koszykarz, czy piłkarz być może będą występować przeciwko ich drużynie? Sportowcy są pewnego rodzaju fachowcami w swoim zawodzie i raczej trudno się dziwić, że szukają dla siebie lepszej oferty, czyli posady. Można dodać, że lepiej płatnej. Chcą polepszyć własne warunki bytowe, ale także swojej rodziny. Jeżeli ją mają. Przecież praca sportowca, to niejednokrotnie ileś tam dni nieobecności w domu, to ileś tam wyrzeczeń i obowiązków. Dzieci widzą tatę, czy mamę zdecydowanie rzadziej, jak dzieci przeciętnego pracownika. I jeżeli takiemu sportowcowi inny pracodawca zaproponuje większe pieniądze, to nie można mieć mu za złe, że z tej oferty korzysta.
Inna sprawa, to fakt, że tak zwani „wychowankowie”, czyli sportowcy przywiązani do klubu, z którego się wywodzą, są traktowani generalnie gorzej od „nowych”. Gorzej finansowo. Dlaczego tak jest? Ano jest i już! Taki psychologiczny mechanizm. Zatem nie miejmy za złe naszym idolom, że chcą poprawić sobie warunki. Każdy z nas, no może prawie każdy, postąpiłby identycznie.
Bulwersuje mnie natomiast coś innego, co jest ściśle związane ze zmianą barw klubowych. Kwoty, jakie przewijają się przy tego typu transakcjach. To jest po prostu chore. I to już jest oderwane od życia. Bo przecież właściciel przytoczonej na wstępie „Nakrętki” nie żąda od właściciela „Mutry” nawet symbolicznej kwoty za swojego ślusarza. Przypomina mi się taki oto epizod z okresu mojej pracy dla pewnej instytucji sportowej. Fakt miał miejsce na pograniczu województw wtedy zielonogórskiego i poznańskiego. Wyjaśniając pewną inną sprawę przy okazji dowiedziałem się, że zawodnik „X” przeszedł do klubu zza miedzy za …dwa worki cementu. Prezes klubu sprzedającego zawodnika budował się, a to był materiał wówczas deficytowy. Upłynęło od tamtego zdarzenia powiedzmy około 40 lat. Na pewno dużo. Ale czy dzisiaj słysząc o kwotach kilkusetmilionowych, i to w euro (czyli w złotówkach – prawie miliard, a w przypadku Messiego ponad trzy), mam wrażenie, że świat, ten sportowy poszedł nie w tym kierunku. Ktoś powie, że porównywanie Messiego do prowincjonalnego kopacza piłki jest absurdem. Owszem, jest! Ale natychmiast odpowiadam – czyż nie jest durnotą naszych czasów, że piłkarz wart jest nieco więcej, jak na przykład 55 tysięcy samochodów osobowych średniej klasy??? A jego miesięczne zarobki równoważne są zarobkom jednego tysiąca pracowników ze średnią krajową!?!?!?
I to są właśnie anomalia!!!
Drugi temat, który nieraz mnie śmieszy, ale przede wszystkim powoduje, że czuję niesmak, to nazwy klubów. Dlaczego na przykład „Cracovia” od 1906 roku jest „Cracovią”, dlaczego „Legia” jest ciągle „Legią”, a szczecińska „Pogoń” dalej „Pogonią”? Mogę tu jeszcze przytoczyć ho! ho! ho! i jeszcze trochę takich przykładów. Ale mogę też pójść w druga stronę. I co ciekawe – przynajmniej w piłce nożnej – widać dziwne tendencje. Im niższa klasa, tym więcej takich przykładów. Taki miejscowy nowobogacki chce gawiedzi pokazać, kto ma pieniądze. A co! Niech ludziska wiedza, że mnie stać! Nie wiem tylko dlaczego właściciel (powtórzę – właściciel, a nie ktoś, kto tylko wspomaga) przytoczonej już piłkarskiej „Cracovii” nie figuruje w nazwie klubu? Choć wszyscy z branży wiedzą, kto to jest. Bo to jest facet, który nie musi i zapewne nie chce pchać się na afisz. I takich jest wielu. Ale są też tacy, którzy dając pieniądze żądają, aby klub nosił nazwę przez nich zaproponowaną. Wprawdzie ten proceder powoli odchodzi w zapomnienie (na szczęście), ale jeszcze wcale nie tak dawno po boisku biegali zawodnicy „Czarnych-Zarzecki” Żagań, czy „Lecha-Sulma” Sulechów, a na torze walczyli żużlowcy „Morawskiego” Zielona Góra. By nie wychodzić poza Lubuskie. Ale z kolei trzymając się przysłowiowego czarnego toru – Leszno, to od zawsze „Unia”, a teraz „Fogo-Unia”. Wrocław kojarzył mi się ze „Spartą”, a tu „ Betard-Sparta”. Czy – dotykając koszykówki – w Zielonej Górze mamy „Stelmet”, czy „Zastal”? Do końca nie wiem i siedzę w tej niewiedzy za każdym razem, gdy odwiedzam halę CRS-u podczas meczu naszych pupili. No bo niby jestem na zawodach „Stelmetu”, ale kibice dopingując ich krzyczą „Zastal”, „Zastal”. I żeby nie było – jestem za kibicami. A poza tym proszę sobie wyobrazić taką sytuacje: dawca kasy na klub żąda w zamian, aby tenże klub nosił jego nazwę. A jeżeli kilka lat później okaże się, że ta kasa to nie do końca pochodziła z uczciwych źródeł? I co wtedy? A bywało tak, oj bywało! I wcale nie trzeba daleko sięgać.
Podsumowując – owszem, niech sportowcy, szczególnie ci ze szpicy, zarabiają lepsze pieniądze. Ale lepsze, to nie znaczy przekraczające granice przyzwoitości. I niech ich cena za zmianę barw klubowych jest ceną rozsądną. A w przypadku nazw klubów – mój pogląd na ten temat przebija z treści. Gdyby jednak ktoś tego nie doczytał – jestem zdecydowanie za nazwami historycznymi.
Ot takie dwie refleksje ze sfery zwanej sportem. Zapewne kontrowersyjne. Ja jednak swoich poglądów nie zmienię. Z szacunku dla normalnych zjadaczy chleba.
Michel Cabeil